Jak wracaliśmy dziś do domu, Syn rzekł:
– A wiesz, że podobno jakiś koleś ze szkoły opalał się na dachu dziesięciopiętrowca?
– Synu – mówię – JA TEŻ opalałam się na dachu dziesięciopiętrowca😁.
W średniej szkole zaczynałyśmy z koleżanką plażowanie [dachowanie?:] od maja i w czerwcu byłyśmy już zazwyczaj takie opalone, że z zazdrości nienawidzili nas wszyscy, z tymi, którzy wrócili z Hiszpanii/Grecji (oczywiście bledsi😜) na czele.
Nasz zestaw do opalania składał się z:
– jednego uwalonego smołą (tą z dachu) koca;
– jednego składanego leżaka;
– jednego spryskiwacza do kwiatów napełnionego wodą (wspomagacz😎);
– jednego radia;
– jednego zegarka (bo leżenie koc/leżak trwało pół godziny z rzeczonym zegarkiem w ręku, a potem następowała zmiana, (kocowa rusza na leżak, leżakowa -> na koc), która to operacja gwarantowała równomierną opaleniznę);
– flaszki olejku do opalania;
– 2 książek, bo każda z nas jest czytaczką, więc dach, nie dach, czytać trza było👍.
To były czasy😎.